Recenzja filmu

Pearl Harbor (2001)
Michael Bay
Ben Affleck
Josh Hartnett

Tora! Tora! Tora!

Właśnie wróciłem z kina po projekcji <a href="fbinfo.xml?aa=8586" class="text"><b>"Pearl Harbor"</b></a> i muszę przyznać, że cały czas przed oczami mam jeszcze toczone w owym filmie pojedynki
Właśnie wróciłem z kina po projekcji "Pearl Harbor" i muszę przyznać, że cały czas przed oczami mam jeszcze toczone w owym filmie pojedynki powietrzne, które zrobione są w sposób fenomenalny i taki, że podczas ich oglądania adrenalina uderza do mózgu. "Pearl Harbor" to film niespodzianka. Szedłem do kina z zamiarem obejrzenia kolejnej wyskobudżetowej chały a wyszedłem z niego z przekonaniem, że oto obejrzałem jedno z najlepszych widowisk letniego sezonu. W tym miejscu chcę podkreślić, iż słowo widowisko najlepiej oddaje styl i charakter obrazu Baya, który fabularnie lekko utyka, ale audiowizualnie powala na kolana. Historia opowiedziana w "Pearl Harbor" nie jest nowa i tak naprawdę została ona już sfilmowana wielokrotnie. Jest więc ON, przystojny pilot o imieniu Rafe (Ben Affleck), śmiały i odważny, który marzy o tym by walczyć z Niemcami oraz dokonywać bohaterskich czynów. Jest i ONA, urocza pielęgniarka Evelyn (Kate Beckinsale), która pod wpływem uroku młodego pilota przymyka oko na jego błędy podczas specjalistycznych badań mających stwierdzić, czy może on siąść za sterami, czy też nie. Oboje zakochują się w sobie i wydaje się, że nic nie może zburzyć ich szczęścia. Niestety, Rafe zgłasza się na ochotnika do batalionu "Orłów", amerykańskiego oddziału pilotów, którzy wraz z Brytyjczykami i Polakami walczyli w Bitwie o Anglię. Jak to na wojnie bywa, podczas jednej z misji zostaje zestrzelony, a dowództwo informuje o jego śmierci amerykańskich przełożonych. Osamotniona Kate po kilku miesiącach zaczyna spotykać się z Dannym (Josh Hartnett), najlepszym przyjacielem Rafe'a, z którym zachodzi w ciążę. Wtedy okazuje się, że... I w tym miejscu przerwę, bowiem dalsze streszczenie opisywałoby dokładnie pozostałą część fabuły, która jak Państwo zapewne zauważyli, jest, delikatnie mówiąc, banalna. Jednak nie zapominajmy, że "Pearl Harbor" to nie film z artystycznymi ambicjami tylko kosztowne widowisko i tak naprawdę historia w nim opowiedziana nie musi być oryginalna (najlepszym tego przykładem jest "Titanic" Camerona), choć nie będę krył, że Randalla Wallace'a, autora scenariusza, który ma na swoim koncie m.in. fabułę do "Walecznego serca" stać, moim zdaniem, na więcej. Zresztą, powiedzmy to sobie szczerze, od jakiegoś czasu regułą w amerykańskim kinie stało się, że im droższy film tym bardziej naiwny scenariusz zatem wybierając się na "Pearl Harbor" spodziewałem tego samego. O dziwo obraz Baya ogląda się nieźle i mimo kilku momentów, kiedy bohaterowie wygłaszają bardzo pompatyczne kwestie, z dużym zainteresowaniem. Cały film można podzielić na 3 części. Okres przed atakiem na Pearl Harbor, opowiadający o poznaniu się głównych bohaterów i walce Rafe'a w Anglii, część opisującą wydarzenia z dnia 7 grudnia 1941 r., czyli atak na bazę marynarki wojennej oraz okres po ataku, którego tematem jest specjalna misja jakiej dokonali w 1942 r. amerykańscy piloci bombardując Tokio. I tu natrafiamy na pewien zgrzyt. Otóż pierwsza i druga część filmu są moim zdaniem najlepsze i tylko one powinny być tematem obrazu Baya. Składają się one bowiem w zgrabną całość, przypominającą konstrukcje fabularne znane m.in. z filmów katastroficznych. Mamy więc na początku przedstawionych głównych bohaterów, wprowadzony wątek romansowy, kilka elementów komediowych a w międzyczasie obserwujemy wydarzenia, które zapowiadają nadciągającą inwazję wojska japońskich. Zagrożenie narasta, aż w końcu 7 grudnia 1941 r, dochodzi do ataku, który na ekranie zostaje oddany z ogromną starannością. Po walce następuje podsumowanie, wystąpienie prezydenta i oficjalna deklaracja wojny z Cesarstwem Japonii. I tu powinien się film skończyć. Trzecia jego część sprawia bowiem wrażenie, że została nakręcona jedynie dlatego, iż specjaliści od marketingu obawiali się, że obraz o klęsce Amerykanów bez ani jednego ich zwycięstwa może nie przyciągnąć do kin zbyt dużej liczby widzów. Zaserwowano nam zatem opis wydarzeń, które miały miejsce w roku 1942, kiedy to grupa amerykańskich pilotów wyruszyła na samobójczą misję z zamiarem zbombardowania Tokio. Na specjalnie "odchudzonych" bombowcach wystartowali oni z amerykańskich lotniskowców, przelecieli 620 mil, zniszczyli cele w stolicy Japonii a następnie, ponieważ nie mieli już paliwa na powrót do kraju, skierowali swoje samoloty nad Chiny. Misja ta, ze strategicznego punktu widzenia, nie miała większego znaczenia dla wojny, ale dzięki niej Amerykanie udowodnili, że, podobnie jak Japończyków, stać ich na zaatakowanie najczulszego miejsca wroga, co znacznie podniosło osłabione atakiem na Pearl Harbor morale nie tylko armii, ale również całego społeczeństwa. Ta ostatnia część film jest zdecydowanie najsłabsza. Podobnie jak poprzednie jest oczywiście wykonana z ogromną starannością, ale naładowano ją taką dozą melodramatyzmu i patriotyzmu, że miejscami jest po prostu trudna do przełknięcia. Jednak "Pearl Harbor" to nie tylko fabuła, ale również, czy może przede wszystkim, doskonałe efekty, zdjęcia, muzyka, czyli cała oprawa audiowizualna, która jak się należało spodziewać stoi w filmie na najwyższym poziomie. Na największe uznanie zasługuje oczywiście pokazanie niesamowitych pojedynków powietrznych, których w obrazie jest sporo, a podczas oglądania których widz obgryza paznokcie z napięcia. Rzeczywiście, tak doskonale zrealizowanych walk powietrznych w amerykańskim kinie dawno nie było. Podczas ich pokazywania kamera jest wszędzie - wewnątrz kabiny, na zewnątrz, w powietrzu i na ziemi. Już sama ta różnorodność zdjęć połączona z szybkim montażem sprawia, że są one pełne napięcia, ale kiedy dołożymy do tego efekty specjalne na miarę XXI w., które pozwalają dokładnie pokazać, jak np. samolot wroga rozpada się na części ze świstem przelatujące później nad maszynami głównych bohaterów i stanowiących dla nich nie mniejsze zagrożenie niż kule przeciwnika, to wtedy otrzymamy sceny nie tylko wywołujące podniesienie się adrenaliny, ale również realistyczne, co jeszcze ten proces potęguje. Muszę przyznać, że oglądając je sam ledwo mogłem usiedzieć w kinowym fotelu, mimo, iż z natury zwolennikiem filmów wojennych nie jestem i podchodzę do nich w sposób raczej sceptyczny. Jednak prawdziwy pokaz możliwości i umiejętności współczesnych specjalistów od efektów specjalnych to sekwencja przedstawiająca atak na "Pearl Harbor". Właściwie trudno ją opisać bowiem tych kilkanastu minut pełne wybuchów, tonących olbrzymich okrętów, walk powietrznych i chaosu, który powstał po przybyciu nad Hawaje pierwszych samolotów Cesarstwa, opisać się nie da i trzeba je po prostu zobaczyć. Ten fragment filmu jest wyraźnie zresztą inspirowany "Gladiatorem" bowiem część zdjęć zrealizowanych zostało w sposób znany z "bitwy z Germanami" w obrazie Scotta, który to sposób sprawdził się równie znakomicie w "Pearl Harbor". Trzecia część filmu opisująca nalot na Tokio w taką ilość efektów specjalnych już nie obfituje. Większą jej część zajmuje bowiem opis treningu, jakiemu poddani zostali piloci a sam nalot to zaledwie zbombardowanie kilku celów w Tokio, który jednak, po fajerwerkach, jakich byliśmy świadkami wcześniej, nie robi to już takiego wrażenia. Dużo miejsca poświęciłem do tej pory efektom specjalnym, ale ci, którzy film widzieli zrozumieją mnie, bowiem warte są tego aby dokładnie je opisać, ale nie zapominajmy, że "Pearl Harbor" na efektach się nie kończy. Film ten to również solidne aktorstwo, w którym obok aktorów mniej znanych jak Beckinsale, czy Hartnett zagrały gwiazdy tej klasy co Ben Affleck, Dan Aykroyd, Cuba Gooding Jr. oraz Jon Voight. Nie będę się nad nimi rozpisywał, bowiem wszyscy wymienieni dobrze wywiązali się z powierzonych im ról, ale moim zdaniem na największe uznanie zasługują dawno nie oglądany Jon Voight, który w doskonały sposób wciela się w postać prezydenta Roosevelta oraz Kate Beckinsale, dla której "Pearl Harbor" może stać się kluczowym filmem w jej karierze. Obraz Michaela Baya jest już na naszych ekranach i moim zdaniem warto się na niego wybrać. Lojalnie uprzedzam, że Ci, dla których fabuła jest najważniejsza mogą wyjść z kina zawiedzeni, ale pozostali powinni się dobrze bawić. Niezłe aktorstwo, doskonała muzyka a przede wszystkim niesamowite i zapierające dech w piersiach efekty specjalne, to główne elementy, które sprawiają, że "Pearl Harbor" mimo, iż dziełem sztuki nie jest a fabułę ma rodem z brazylijskich telenowel, to jednak stanowi ciekawą propozycję na letnie dni, kiedy większość z nas marzy jedynie o tym aby zrelaksować się i wypocząć.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Pearl Harbor" - dużo się o tym filmie naczytałem i nasłuchałem. Gdy pojawiły się pierwsze zdjęcia z... czytaj więcej
Mówcie co chcecie – dla mnie film "Pearl Harbor" to kaszanka jakich mało. W zamierzeniu miał być to film... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones